W niedzielę 13 października wezmę udział w referendum w sprawie ewentualnego odwołania pani Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy. Moim celem nie będzie usunięcie pani prezydent ze stanowiska, ale sprawa dużo ważniejsza, jaką jest obrona instytucji referendum. Instytucja ta wymaga obrony, gdyż jest dla naszej demokracji niezbędna, a mimo to jest poniewierana przez polityków ze wszystkich głównych partii, przy aprobacie ze strony prawników-konstytucjonalistów.
Polskie prawo przewiduje w przypadku wszystkich niemal rodzajów referendum próg frekwencji. Gdy próg ten nie jest osiągnięty, referendum jest uważane za nieważne (w przypadku referendum lokalnego) lub też jest ważne, ale jego wynik nie jest wiążący (tak jest w przypadku referendum ogólnokrajowego, przewidzianego przez art. 125 Konstytucji).
W wielu przypadkach łatwiej jest zerwać referendum (spowodować, że wynik będzie nieważny lub niewiążący), niż je wygrać. Zerwanie referendum jest szczególnie łatwe w przypadku referendum ogólnokrajowego. Zgodnie z przepisami Konstytucji, wynik takiego referendum nie jest wiążący, jeśli frekwencja wyniosła mniej niż 50%. A przecież w każdych wyborach, w każdym referendum głosuje tylko część uprawnionych. W polskich warunkach trudno wyobrazić sobie frekwencję przekraczającą 60 czy 65%. Do zerwania referendum wystarczy więc, aby wezwanie do bojkotu obniżyło frekwencję o 10 do 15 punktów procentowych. Innymi słowy: aby zerwać referendum ogólnokrajowe, wystarczy przekonać do tego 10 do 15% obywateli.
Przykład: W referendum ogólnokrajowym z 8 czerwca 2003, dotyczącym przystąpienia do Unii Europejskiej, frekwencja wyniosła 59% (wynik był więc wiążący). Poparcie dla przystąpienia do Unii zostało wyrażone przez 77% głosujących, co stanowi 45% ogółu uprawnionych do głosowania. Przeciwko przystąpieniu do Unii wypowiedziało się 23% głosujących, czyli 14% uprawnionych do głosowania. Gdyby ci ostatni zbojkotowali referendum zamiast głosować przeciwko, to frekwencja wyniosłaby 45%. W takiej sytuacji wynik referendum byłby niewiążący i Polska nie mogłaby na jego podstawie przystąpić do Unii Europejskiej.
Jak możemy obronić się przed zrywaniem referendów? Oczywiście najlepsza byłaby zmiana przepisów dotyczących frekwencji. Niestety sprawy nie idą w dobrym kierunku. Kilka dni temu Prezydent Rzeczypospolitej wniósł do Sejmu projekt ustawy, który podnosi próg frekwencji w referendach lokalnych zmierzających do odwołania władz samorządowych. Jeśli ustawa zostnie uchwalona po myśli Prezydenta, zrywanie referendów takich, jak to dotyczące Hanny Gronkiewicz-Waltz, będzie jeszcze łatwiejsze, niż dziś.
W przypadku referendów krajowych, przepisy dotyczące frekwencji zawarte są w Konstytucji, a więc bardzo trudno jest je zmienić i na żadną zmianę się nie zanosi: sprawa zależy od polityków, a im złe funkcjonowanie instytucji referendum jest na rękę.
Na szczęście poza iluzoryczną możliwością zmiany przepisów dotyczących frekwencji, istnieje inny sposób na to, aby zrywanie referendum stało się trudne lub wręcz niemożliwe. Możemy stworzyć atmosferę, w której wezwania do bojkotu będą spotykać się z negatywną reakcją na tyle powszechną, że będą nieskuteczne, a do tego będą czymś wstydliwym.
Pogląd, zgodnie z którym apele o bojkot są nieskuteczne, może stać się samorealizującą przepowiednią: jeśli przekonamy znaczną liczbę wyborców, że bojkot sie nie uda, to wyborcy ci będą woleli postąpić tak, jak przeciwnicy Unii Europejskiej w roku 2003: będą woleli uczestniczyć w referendum (które, ich zdaniem, i tak będzie skuteczne), aby głosować za rozwiązaniem, które uważają za właściwe.
W roku 2010 PiS wzywał do bojkotu lokalnego referendum, w którym Jerzy Kropiwnicki miał zostać odwołany z funkcji prezydenta Łodzi. Bojkot się nie udał, Kropiwnicki został odwołany. Jeśli dziś podobny apel Platformy Obywatelskiej w Warszawie okaże się nieskuteczny, to będziemy mieli do czynienia z silnym sygnałem, że wzywanie do bojkotu nie działa. Wyborcy popierający HGW będą żałowali, że zbojkotowali referendum zamiast poprzeć w referendum panią prezydent. Tego właśnie potrzebujemy, aby nieskuteczność bojkotu stała się samorealizującą przepowiednią.
Negatywny, a może nawet pogardliwy, stosunek polityków do referendum dał o sobie znać szczególnie wyraźnie w roku 2005 i w roku 2012.
W roku 2005 przywódcy Platformy Obywatelskiej złożyli w Sejmie wniosek o referendum dotyczące czterech ważnych reform konstytucyjnych. Wniosek poparty był podpisami 750 000 obywateli. Zgodnie z prawem, Sejm nie miał obowiązku rozpisywać referendum w tej sprawie, ale miał obowiązek przynajmniej rozpatrzyć możliwość przeprowadzenia takiego referendum. Nie rozpatrzył. Zamiast tego, pudła z podpisami zostały po jakimś czasie zmielone w niszczarkach sejmowych (ruch społeczny Zmieleni wziął swą nazwę od tego właśnie wydarzenia). Przypomnijmy, że marszałkiem Sejmu był wówczas Włodzimierz Cimoszewicz. Ani Platforma Obywatelska (organizacja, która zebrała owe 750 000 podpisów), ani żadna inna partia polityczna, nigdy się o sprawę nie upomniała.
W roku 2012, związek zawodowy Solidarność zebrał milion podpisów pod wnioskiem o referendum w sprawie przedłużenia wieku emerytalnego do 67 lat. Tym razem Sejm rozpatrzył wniosek (a więc nie złamano prawa), ale nie zgodził się na rozpisanie referendum. Tak więc decyzja, która wpłynie na życie większości z nas, została podjęta przez Sejm z wykluczeniem ogółu obywateli.
Polscy konstytucjonaliści mają bardzo negatywny stosunek do referendum. Ich zdaniem, niedopuszczalne jest uchwalenie w drodze referendum ogólnokrajowego ustawy (zarówno ustawy zwykłej, jak i ustawy o zmianie Konstytucji). Takie stanowisko oznacza, że w drodze referendum nie da się uchwalić właściwie nic (wszystkie ważne decyzje państwowe podejmowane są w drodze ustawy). Stanowisko to jest wyrażane zgodnie we wszystkich artykułach i książkach, które prawnicy piszą na temat referendum. Jedynym właściwie aktem prawnym, który zdaniem prawników może zostać uchwalony w drodze referendum ogólnokrajowego, jest zgoda na ratyfikację umowy mniędzynarodowej, która przekazuje "organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach"; traktat o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej stanowi taką właśnie umowę i dlatego przystąpienie do Unii mogło zostać uchwalone w drodze referendum.
Tego ostatniego tematu nie rozwijam, gdyż pisałem już o nim w tekście Zmieńmy Konstytucję w drodze referendum. W tym samym tekście wyjaśniłem, dlaczego dobre funkcjonowanie instytucji referendum jest nam bezwzględnie potrzebne (jeśli referendum nie funkcjonuje, w szczególności jako dopuszczalna procedura zmiany Konstytucji, to nasza demokracja jest głęboko wadliwa).
Istnieje zasadnicza różnica między wspomnianymi tu referendami z 2005 i 2012 roku a tym niedzielnym. Tamte zadawały konkretne pytanie, w tym inicjatorzy o nic nas nie pytają, tylko pragną bez wyraźnej przyczyny (w Warszawie nie zdarzyła się bezpośrednio przed rozpisaniem referendum żadna katastrofa) zakwestionować wynik demokratycznych wyborów. Przyczyną referendum nie jest załamanie władzy w Warszawie ale wahnięcie słupków sondażowych, dające politycznym graczom szanse na powodzenie. Zabieg jest tym bardziej cyniczny, że tak naprawdę opozycja wcale nie liczy na rozpisanie nowych wyborów w stolicy. Jej całkiem podoba się mianowanie komisarza jako argument o arogancji władzy i pogardzie dla demokracji. A władza raczej nie będzie rozpisywać wyborów na półroczną kadencję.
Sama idea referendalnej ingerencji w cykl kadencyjny władz wybieralnych jest zresztą dla mnie mocno wątpliwa. Często narzeka się, że czteroletnie kadencje dramatycznie skracają perspektywę myślenia polityków. Wiszący nad ich głowami referendalny miecz Damoklesa doprowadzi to do absurdu. Zapis prawny powinien co najmniej zobowiązywać wnioskodawcę do podania konkretnej przyczyny proponowanego odwołania władz.
Nie ukrywam, że traktując te referendum jako awanturę polityczna a nie konkretne pytanie zadane mi przez współobywateli Stolicy, na referendum się nie wybieram.
Pozdrawiam
Paweł Pomorski
Kontakt do autora: mm@skubi.net
Czy chcesz, aby ten blog się rozwijał? Jeśli tak, to proszę Cię o pomoc: poinformuj o nim znajomych. Możesz wspomnieć o całym blogu albo o konkretnym artykule. Blog nazywa się skubi.net — to się da zapamiętać.
Kolejne teksty: Aby dostawać powiadomienia o nowych tekstach, możesz
|
Przedruki tego tekstu: Zapraszam do robienia przedruków, zarówno na papierze jak w internecie. Proszę, aby w przedruku widniało nazwisko autora i proszę o informację o przedruku (mailem albo na forum).